Mike Gregory Appleton
Kiedy szedł korytarzem w kierunku hali okupowanej przez śledczych niższej klasy - to znaczy nie do Foxa, bo Fox miał własne biurko i gabinet - zorientował się, że kilka osób mierzy go kompletnie nierozumiejącymi spojrzeniami.
Fakt, nie wychodził ze swojej pracowni zbyt często. Jeśli próbować być dokładnym, nie opuszczał jej częściej niż raz w tygodniu, kiedy to chodził na terapię do biura Lancelota.
Teraz jednak drastyczne okoliczności zmusiły go do podjęcia równie drastycznych kroków, które najpierw skierował do bufetu (skoro już wstał, to uznał, że równie dobrze może iść po zupkę chińską) a potem na trzecie piętro.
Trzymając w rękach miskę znalazł drzwi opatrzone numerem 120, przyłożył do czytnika cieniutki, zapięty na nadgarstku identyfikator i wszedł do pomieszczenia.
Wyjął z kieszeni kompaktowego orba, włączył go i kompletnie ignorując wszystkich pracowników sprawdził na którym biurku stoi komputer, którego IP wcześniej namierzył. Schował orba i ruszył przed siebie. Zatrzymał się dopiero przy stojącym mniej więcej w środku pomieszczenia stoliku, przy którym siedział najzwyczajniejszy w świecie, ubrany w typowy, czarny garnitur agent.
Appleton przysiadł na jego biurku i przez dobre pięć minut po prostu beznamiętnie wpatrywał się w mężczyznę jedząc swój dzisiejszy obiad.
Lancelot już kilka razy tłumaczył mu, że takie zachowanie jest nieodpowiednie i dosyć przerażające, ale do informatyka to jakoś nigdy nie dotarło. Nie potrafił zrozumieć, co jest strasznego w rudym anorektyku wyglądającym jakby nie spał od tygodnia i nigdy nie widział światła słonecznego zachowującym się tak, jakby czekał na coś wielkiego. Wychodził z założenia, że wolno mu to robić. Bo jest upośledzony.
- Ty - odezwał się wreszcie, cichym, wypranym z emocji głosem.
Odstawił miskę na blat i wbił palec w czoło agenta.
Dosłownie. Dotknął go.
- Ty grasz w Jupitera.